Prawo jazdy kat. B zdobyłem pod koniec lata 1977, czyli tak dawno, że niewielu pamięta tamte czasy. Natomiast wielu może mieć wątpliwości, czy aby teoria o całkowitym wymarciu dinozaurów jest prawdziwa. Kategorię C natomiast zdobyłem rok później, kiedy to byłem już posiadaczem Fiata 125p. Nabyłem go na giełdzie samochodowej, z tak zwanej "drugiej ręki" choć często po czasie okazywało się, że tych "rąk" bywało o wiele więcej, szczególnie lewych (to nie ma mieć pejoratywnych wydźwięków, bo sam jestem leworęczny). W tych dawnych czasach nowy samochód było trudno zdobyć, bo i drogi i niełatwo osiągalny ze względu na popyt przewyższający podaż. Dlatego większość amatorów wytworów motoryzacji swoje marzenia spełniało (o wiele częściej nie) na giełdach samochodowych. Tak też było, jak wspomniałem, w moim przypadku. Chodziliśmy z moją lepszą połową po chwaszczyńskim polu (niedaleko Gdyni), na którym usadowiło się wiele rozmaitych mniej lub bardziej zaawansowanych wytworów myśli technicznej, choć większość z nich była głównie zaawansowana wiekowo. Kiedy już nasze buty były pokryte dość grubą warstwą kurzu, co dowodziło naszej wytrwałości poszukiwawczej, w oczy wpadł nam Fiat 125p. Wpadł dosłownie, bo jego strażacko-czerwony kolor przywołał nas lub przyciągnął - jak grawitacja przyciąga wszystko, co znajdzie się w polu jej działania. Ładny, lśniący lakier niemłodego auta u doświadczonego "samochodziarza" powinien zapalić lampkę ostrzegawczą. Powinien,ja natomiast byłem świeżo upieczonym i na dodatek nieopierzonym kierowcą, a ostrzegawcze lampki znałem tylko z sygnalizacji świetlnych na skrzyżowaniach. Kupiliśmy więc to auto i tak zaczęła się moja przygoda w odkrywaniu tego, co wchodzi w skład finalnego produktu zwanego samochodem. Już pierwsza, niedzielna jazda tuż po zakupie pozwoliła przekonać się, że koła nie tylko się kręcą, ale i "lubią" w najmniej spodziewanym momencie pozbywać się całej zawartości mieszaniny gazowej w gumowych warstwach zewnętrznych, zwieńczających stalową obręcz zwaną felgą. Wyjąłem więc z bagażnika zestaw naprawczy - czyli lewarek, klucz do kół, no i koło zapasowe. W tym momencie przekonałem się, z jak wielką siłą grawitacja ziemska przyciąga samochód. Pomimo tego, że lewarek spełniał swoją powinność, samochód nie oddalił się od podłoża ani o centymetr. Okazało się po wstępnych oględzinach, że tylko niewielki fragment progu pokonał przyciąganie ziemskie i uniósł się na tyle wysoko, że straciłem go z oczu zupełnie, bo pochłonęło go czarne niczym kosmiczna czarna dziura wnętrze progu. A Lewarek miałem podłożony w przeznaczonym do tego miejscu. Tak więc już na samym początku zdobyłem wiedzę na temat tego, co może znajdować się pod lśniącą warstwą lakieru i że niekoniecznie musi to być blacha. Później dopiero, z lektury mądrych książek dowiedziałem się, że to, co było pod tym lakierem było efektem zbyt zażyłych stosunków stalowej blachy z tlenem i wodą w dłuższym czasie. Tak więc wiedziałem już, że lakier nie tylko nadaje barwę, ale i na jakiś czas spaja resztki tego, co kiedyś było blachą. Niewiele później poznałem budowę różnych podzespołów i naocznie stwierdziłem, jak wygląda od środka to, co wprawia w ruch tą odpowiednią ilość materii składającą się na całość nazwaną "samochodem". Wiedziałem już wtedy na pewno, że jest to nazwa niezbyt trafiona, bo toto nie tylko samo nie chodzi, ale często nawet nie jeździ. Z czasem doprowadziłem ten pierwszy mój pojazd do stanu względnej używalności, a zdobyta przy okazji wiedza mogła być gwarantem lepszych wyborów w przyszłości. Czas pokazał, że niekoniecznie, bo żadna wiedza nie uchroni w 100% przed błędami podczas oględzin kupowanego pojazdu. Tego typu rozmaite uciążliwości wpisane były w tamtą rzeczywistość, bo z pewnością wielu moich rówieśników pamięta, że i z nowymi produktami było podobnie, o czym świadczy kuriozalny choćby fakt, że zazwyczaj pierwszymi lokatorami nowo oddawanych mieszkań były ekipy remontowe. Ale i to miało swoje "uroki", co dzisiaj wielu podkreśla czy nawet z nostalgią wspomina. Jedno jest raczej pewne: oprócz ciągłych frustracji i utyskiwań sytuacje te wyzwalały w naszych rodakach pokłady zaradności i przedsiębiorczości, co w konsekwencji przyniosło (lub powinno przynieść) jakieś pozytywy.
Co do mieszkań to jak poniżej napisał "brzozzhems" nadal jest ciekawie, braciszek właśnie wpłacił kasę i mu się buduje mieszkanko w bloku, no i jeszcze nie odebrany budynek a tu się okazuje, że mimo, że w planach nie było to przez środek salonu jakaś metalowa płyta na wzmocnienie konstrukcji mu biegnie, bo coś siada, no dobra obiecali zamaskować, teraz był a tu już ściany pękają, ale szef budowy twierdzi, że to tylko tynk i się zaszpachluje... tylko po obu stronach ściany pęknięcie idealne z tym samym "przebiegiem"...hmm czyli jednak ścianka do poprawy, na szczęście nie nośna ale już się fajnie zapowiada.
Chciałoby się powiedzieć: "takie czasy", ale dziś niewiele się zmieniło.
Cwaniactwo giełdowe nadal handluje złomem, z tym że logo na masce się zmieniło, a i wspomniane mieszkania dalekie są od ideału - tyle że nikt już o tym nie kręci serialu.