Dzisiaj musiałem wybrać się do Warszawy, niestety, w godzinach porannych - w korku stałem całe Prymtysia, z nudów nie wiadomo co robić. Na szczęście, wracałem już w godzinach późniejszych, przed szczytem popołudniowym.

I właśnie wtedy, gdy, wydawałoby się, nic złego nie powinno mnie już spotkać, miałem chyba sytuację najbliższą stłuczki w całej mojej karierze kierowcy (za miesiąc będzie już rok ).

W Nieporęcie jest w tej chwili miejscowe wahadło - robią wodociąg. Główną drogę da się ominąć boczną, taką z "hopkami". Skrzyżowanie jest zaraz przed wahadłem (100m góra), widać z niego dokładnie palące się czerwone światło. Jesteśmy oczywiście w terenie zabudowanym.

Razem z poprzedzającym mnie autem zjechaliśmy właśnie z ronda, ja mam góra 60 na liczniku, on nie może mieć więcej. Dojeżdżamy do skrzyżowania na którym jest wydzielony pas do skręcania w lewo, w boczną uliczkę. Kierowca mija pas do skrętu w lewo i nagle, orientując się, że przed nim stoi sznurek 10 aut przed czerwonym światłem, decyduje się na desperacki akt - ostro hamuje i skręca w lewo (chyba) bez kierunku przez ciągłą linię i pole wyłączone z ruchu. Ja z piskiem opon (nie mam ABS'u ) zahamowałem i minąłem go dosłownie o włos.

Teraz - pytanie do was. Czy, tak jak mi klarował mój znajomy od 16 pkt za jednym razem, pomimo tego, że on łamie przepisy, wina jest moja, bo nie zachowałem ostrożności? Czy jednak wina jest jego? Dodam, że kierunek kierowca wrzucił na pewno dopiero w momencie skręcania w lewo, nie wcześniej, i że robił to z pasa do jazdy prosto!