Tytułowy czas leci, minęło ćwierćwiecze od chwili, gdy po użytkowaniu produktów PRL i KDL postanowiłem zakosztować uroków "zachodniej" (choć raczej dalekowschodniej) motoryzacji : w domu zagościł Maruti Suzuki. Na wstępie dylemat, był to co prawda najtańszy wówczas na rynku nowy pojazd tego typu (samochody,jak i inne dobra codziennego użytku kupuję zawsze fabrycznie nowe), ale w cenie wyraźnie niższej można było dostać np. Skodę (wtedy jeszcze Favorit) lub chyba jeszcze bardziej egzotycznego Oltcita, zwyciężyła jednak nadzieja na niezawodność i techniczną jakość.Handel odbywał się wtedy(czasy raczkującego kapitalizmu) w dziwny dla dzisiejszych bywalców salonów sposób, samochody sprzedawano na podejrzanych placykach, centrum obsługi importer urządził w budynku trybuny na Służewcu, a autoryzację dostawały dziwne, bez sprzętu i umiejętności, firemki (choć i dzisiaj z fachowością, a zwłaszcza z dobrą wolą ASO bywa krucho). Na początku nie było różowo, nie ufając hinduskiemu producentowi wykonałem zabezpieczenie antykorozyjne, zainwestowałem w popularne wówczas plastykowe nadkola; niechlujnie , z podłych tworzyw zmontowane,przeraźliwie skrzypiące wnętrze dało się wyciszyć dopiero po napchaniu tu i ówdzie styropianu (nb. po latach tę samą metodę musiałem zastosować w mającym pretensje do luksusu alfonsie 146). Wobec rzadkiej i podejrzanej sieci serwisów, a także ograniczonej do zaledwie 20kkm gwarancji sam zająłem się okresową obsługą, ze względu na prostą i celową konstrukcję oraz brak usterek było to czystą przyjemnością. Samochodzik odwdzięczył się trzyletnią bezawaryjną eksploatacją, był nadspodziewanie pojemny i ekonomiczny (śr. spalanie 5,7, nierzadkie odcinki poniżej pięciu, podobno tolerował dostępną wówczas "niebieską"(E78), nie odważyłem się jednak poić go nią). Sprzedany został trochę wbrew sobie, potrzebne było coś nieco większego, następcą został Peugeot 205 - była to decyzja fatalna i dyskwalifikująca Francuzów jako konstruktorów i producentów samochodów. Techniczny i eksploatacyjny spokój zapewnił dopiero powrót do wytworów japońskiej myśli technicznej. Na wygrzebanych w sieci zdjęciach wersja oferowana w Polsce (autorskie zdjęcia gdzieś zaginęły), mój był w (jak dla mnie) ładnym, niebieskoszarawym kolorze.
I jeszcze na blaszanym dachu
A Francuzki też mają coś w sobie
Ale coś mi tu nie gra. Fiat nie może do pięt urastać Volkswagenowi, a kiedyś toporność Sieny czy Palio Weekend nikomu nie przeszkadzała. Teraz - używka z Niemiec i niemieckiej marki to synonim solidności. Wgrały nam się do głów stereotypy, ale chyba Włosi też sobie jakoś winni, że dali się z tronu zrzucić.
Kiedyś auta chyba bardziej cieszyły niż dziś.